19 stycznia na Scenie Malarnia Teatru Wybrzeże odbędzie się premiera spektaklu Dziewczyna, która podeptała chleb w reżyserii Mariusza Grzegorzka. Z reżyserem rozmawia Monika Mioduszewska.
Monika Mioduszewska: Na pierwszej próbie powiedział pan, że nie tworzy w niewoli. A tą niewolą jest gotowy tekst dramatu.
Mariusz Grzegorzek: To jest uproszczone sformułowanie. Gotowy tekst może być niewolą, kiedy nas nie inspiruje. Może być wspaniałą klatką, kiedy się w niej otwierają jakieś krajobrazy, które nas uruchamiają. Jestem teraz na takim etapie, że trudno mi znaleźć inspirujące teksty w klasycznej dramaturgii. To jest mój problem, nie tej dramaturgii.
Skąd ten stan?
Tkwię w bolesnym konflikcie wewnętrznym. Mam poczucie, że nie tylko w tym, co chciałbym tworzyć, ale też w tym, co oglądam w kinie, teatrze, w mediach społecznościowych, interesuje mnie to, co rezonuje z moim poczuciem rozpadu duchowego ładu. Zaistniały tak potężne pęknięcia na poziomie mentalnym, duchowym i percepcyjnym, że w pewnym sensie opowiadanie spójnymi całościami ma sens tylko wtedy, kiedy to są wspaniałe mityczne historie o czymś najważniejszym.
Pewnie trudniej robić spektakle na podstawie tekstów, które powstały dawno temu, bo świat, w krótkim czasie, doznał dużego przyspieszenia. Zmienił się sam sposób opowiadania, jesteśmy przyzwyczajeni do nielinearności.
To także mam na myśli. Czytam opinie naukowców, którzy zajmują się rozwojem technologii i tym, jak ona wpływa na naszą emocjonalność i psychikę, ale też na rozwój cywilizacyjny. Być może za kilka lat, na poziomie mentalnym, zmiana pokoleniowa będzie następowała co siedem lat. Nie sposób się nie rozsypać.
Wszyscy się dziś obawiają Generacji Z, a za chwilę okaże się, że tych problemów będzie dużo więcej?
Albo będą zupełnie inne. Następna generacja będzie pewnie reprezentowała zupełnie inny rodzaj wrażliwości, inny sposób widzenia świata i inny rodzaj wymagań wobec świata. Kolejny problem jest taki, że skończy się taka sytuacja, w której kształcimy się, wybieramy swoją drogę zawodową, i to nas definiuje na całe życie. Poziom nieustannego przekwalifikowywania się, ciągłej zmiany stanie się naszym losem. Ta defragmentacja jest jednym z powodów, inspiracji do sięgnięcia po język kolażu, odnajdowania harmonii w roztrzaskanych odłamkach różnych energii, estetyk, różnych wrażliwości. To droga niezwykle intrygująca i skuteczna, już jej próbowałem. Z tych odłamków konstruujemy coś, co jest pozornie niezborne, składa się z bardzo wielu nieprzystających do siebie elementów, ale jednak w pewnym sensie tworzy migoczącą, niejednoznaczną, ale trafną próbę opisu świata, w którym funkcjonujemy.
Czyli to jest pańska próba poradzenia sobie ze zmianami na świecie?
Ze zmianami w sobie również. Czuję, że mógłbym odczuwać jakiś głęboki niepokój polegający na tym, że odklejam się bardzo od fundamentów, kamiennych tablic, które mnie uformowały. Że podobnie, jak młodsze pokolenie, zaczynam odczuwać dopaminowe pobudzenie. Że kompulsywne funkcjonowanie w sieci zmienia moją percepcję. Widzę, jak bardzo wiązania między nami się zmieniają. Jak bardzo zmienia się szkoła filmowa, w której pracuję. Jak bardzo zmienia się stosunek ludzi młodych do sztuki i do filmu. Jak bardzo zmienia się pokolenie mojego syna, który ma teraz trzydzieści lat. Jak zesypują się kolejne podwaliny, mity, fundamenty cywilizacyjne. Być może trzeba zachować spokój, to jest przestarzałe, trzyma nas w jakichś ryzach. Ale z drugiej strony, co w zamian? Wiemy doskonale, że totalna wolność prowadzi do anarchii i zagłady. Do samotności, zagubienia, atomizacji, metaforycznej i rzeczywistej śmierci.
Myśli pan, że zawsze potrzebujemy ram działania?
Myślę, że potrzebujemy jakichś. Rodzaju wiary w jakiś porządek, hierarchię, szukania horyzontalnej i wertykalnej relacji z jakimś sensem, wyższym porządkiem. To są niesamowicie istotne rzeczy. Być może w tej chwili najistotniejsze.
Powiedział pan aktorom, że spektakl powstanie na podstawie improwizacji, po czym wprowadził ramę w postaci tekstu Andersena Dziewczyna, która podeptała chleb. Niby wolność, ale określona ramami?
I wielu innych tekstów, które przybyły w trakcie prób. Ale tak, na tym to polega. Prawdziwa wolność rodzi się we wstępnym ograniczeniu.
Ta baśń jest ciekawa w kontekście popularnych ostatnio Chłopek Joanny Kuciel-Frydryszak. Tam można przeczytać, jak się traktowało dziewczynki na wsi. Bardzo często były oddawane na służbę do bogatszych domów.
Taki był los wielu kobiet, ale też wielu mężczyzn. Mój teść jako dziecko też został oddany na służbę i doświadczył wielu krzywd. Dla Andersena to jest mroczny moralitet. Mówi dzieciom, a w szczególności dziewczynkom, że mają być dobre, pracowite, mają szanować rodziców. To wszystko, o czym rozmawiamy, jest z jednej strony przestarzałym, opresyjnym systemem wartości, ale życie nie jest wolnością wiodącą lud na barykady po jednej, albo drugiej stronie. Zastanawiam się, czy bycie po chrześcijańsku dobrym, pracowitym, szacunek dla starszych, rodziców i dziadków nie powinny wrócić na listę priorytetowych wartości. Dziś mamy problem z duchowym wyborem – easy floating. Ludzie boją się dokonać wyboru i dryfują w pustce.
Bo za rogiem czeka coś lepszego?
Albo nie wiemy, co nas spotka. I bardzo boimy się siebie. Obserwuję to w młodym pokoleniu, tak bardzo silnie zaburzone poczucie ja. Ono się różnie objawia. Czasem wycofaniem się, czasem narcystyczną pewnością siebie, nadrabianiem miną, które wynika z wielkiego lęku.
Żyjemy w czasie zbyt dużego wyboru, to już wiemy.
Żyjemy. Ale jest proste sformułowanie, że wszystko to jest nic. Że klęska urodzaju doprowadza do atrofii. Żyjemy w epoce walki z systemami, regułami, nakazami. Ale poziom anarchizacji na różnych poziomach jest tak silny, że to się za długo nie utrzyma. Możliwe, że to się skończy tym samym, co zwykle. Że się przewali i do niczego nowego nas nie doprowadzi. Albo okaże się, że będzie dwadzieścia korporacji, które mają nas wszystkich na własność.
Jak wygląda wasza próba?
Zazwyczaj zaczynam od jakiegoś impulsu otwierającego – muzycznego albo filmowego. W tej sztuce będzie kilka scen inspirowanych filmami oraz filmikami z sieci. Dotykamy Andrieja Tarkowskiego, Niebiańskich żon Łąkowych Maryjczyków Fiedorczenki. Ale też popularnych filmików youtubowych, social mediów. Słuchamy, oglądamy, wtedy nasze zmysły i umysły troszkę bardziej się otwierają. Nasze inspiracje są niedramaturgiczne, na pierwszy rzut oka nie nadają się na teatr. Podstawowe założenie jest takie, że tworzymy rodzaj grupy, która jest wymuszoną wspólnotą. Łączy nas potrzeba ekspresji poprzez teatr. Dajemy sobie pozwolenie i szansę, żeby w tym teatrze otworzyć się na wszystkie możliwe opcje, które potrafimy dostrzec. Możemy być wszystkim: kobietą, mężczyzną, kamieniem, drzewem, słońcem, demonem, panem bogiem, strumieniem. Odrzucamy poczucie obciachu. I powoli ta wymuszona wspólnota staje się czymś autentycznym, organicznym.
To ryzykowne zadanie.
No risk, no fun. Jestem zwolennikiem łączenia różnych energii i konwencji, które dobrze skonstruowane i rozłożone w dramaturgicznym przebiegu wzajemnie się wzmacniają, pulsują, nie pozwalają nam się przyzwyczaić, do jednego sposobu obrazowania rzeczywistości. Pułapki z dekodowaniem, to jedna z moich ulubionych form aktywności. Kiedy oglądamy film, czytamy literaturę, próbujemy ją natychmiast zdekodować. Chciałbym mylić te tropy. Ciągle pulsować i dezorientować. Stawiać widza w takim dobrze pojętym alercie emocjonalnym i intelektualnym.
Czy aktorzy będą współautorami tekstów?
Zaproponowałem to aktorom, ale jesteśmy na początku drogi. Takie podejście ma sens tylko wtedy, kiedy aktor ma w sobie gotowość i chęć wprowadzenia czegoś własnego, co jest aktem bardzo osobistym i intymnym. I na tyle prawdziwe, że ma się szansę zuniwersalizować. To musi być absolutnie dobrowolne. Nie chodzi o to, że mają się tu dziać jakieś inwazyjne dla nich rzeczy. Mówię tylko o tym, że źródło jest zawsze osobiste i nie szemrze w rytm teoretycznego założenie.
Czy to jest dla aktorów trudny sposób pracy czy raczej fascynujący?
To pytanie nie do mnie, choć interesujące w kontekście mojej obecności tutaj. To moja pierwsza praca w Teatrze Wybrzeże. Przez wiele lat byłem związany z Teatrem Jaracza w Łodzi, bardzo dobrze znałem tam ludzi. Wykładam w szkole filmowej, wyreżyserowałem wiele dyplomów. Pracowałem z grupą ludzi, których znałem, których postawa i aktorskie predyspozycje były mi bliskie. Tutaj, z jednej strony ten model się powtarza, bo zaprosiłem do pracy moich studentów – z Jankiem Napieralskim, Marcinem Miodkiem i Michałem Jarosem robiłem dyplomy. Pamiętam też ze szkoły Piotra Witkowskiego i Karolinę Kowalską. Natomiast pozostałe osoby zaprosiłem do współpracy intuicyjnie. Nie wiedziałem, na ile zaakceptują moją metodę pracy. Moją osobowość, dosyć gęstą, taką że trochę za dużo mnie jest na poziomie energetycznym. Nie wszyscy to lubią. Ale idzie nam z tym naprawdę dobrze. To dla mnie wielka radość i ulga.
Czy wieloletnie doświadczenie pedagogiczne pomaga panu poradzić sobie z emocjami, które pojawiają się w takim procesie?
Wie pani, to nie jest takie proste. Emocje to są emocje. Na tym polega jakaś cudowność i jednocześnie trudność całej tej sytuacji. Rzucamy się w nią po to, co najlepsze, ale żeby dostać to, co prawdziwe i czyste, musimy też przejść przez jakąś mroczną sferę. Zawsze, kiedy dotykamy rzeczy fundamentalnych, jakiegoś duchowego kręgosłupa, to wywołuje lęki, niepewność, jakieś demony się uruchamiają. Jeżeli chcemy je zaprosić do współpracy, to musimy też jakiś haracz zapłacić.
Nie wszyscy lubią pracować ze swoimi demonami.
Nie. Ale tu nie ma wyjścia. Moim zdaniem, nie ma wyboru, choć można ten proces subtelniej nazywać i zadbać o to, aby odbył się w szacunku i zrozumieniu celu, do którego dążymy.
A pan sobie poradził ze swoimi demonami? Wraca pan do teatru po przerwie spowodowanej oskarżeniami o przemocowe zachowania wobec studentów łódzkiej szkoły filmowej, a także brak reakcji na rzekome nadużycia. Z zarzutów został pan oczyszczony. Ale zastanawiam się, czy teraz mierzy się pan na nowo ze sobą jako twórcą?
Nie wiem, czy mierzyłem się tylko ze swoimi, były to przede wszystkim zewnętrzne mroki, z którymi musiałem stanąć do walki. Przeszedłem przez bardzo trudne chwile. I podjąłem decyzję, naturalną i organiczną, ale w realizacji niezwykle trudną. Nie będę się szarpał z kłamstwem. Muszę przez to przejść, wytrzymać, przeczekać egzystencjalną zawieruchę ponad własną miarę. To było o tyle trudne, że wszystko, co wokół mnie wydarzyło się w szkole filmowej, było dla mnie ogromnym szokiem, wybuchem bomby atomowej. Czymś, w moim rozumieniu, niezwykle niesprawiedliwym dla całej tej społeczności. Formą cancel culture. Przerobiłem w sobie tę sprawę. I czuję się osobą zbalansowaną. Do nikogo nie mam o nic pretensji, i byłbym wdzięczny, gdyby nikt nie miał o nic pretensji do mnie.
Czuje się pan scancelowany?
Nie, bo ja się wewnętrznie nie dałem scancelować. Pilnowałem, jak świętego ognia wiary w siebie i sens moich działań. Powiem jedno, mam regularne zajęcia ze studentami i mam z nimi świetną, serdeczną relację. Rozmawiamy o tym, co dla mnie ważne i mam pełne przekonanie, że te wartości i tematy też są dla nich ważne. Byłem i jestem porządnym, otwartym, prawdomównym człowiekiem. Ocaliłem to, co najważniejsze. Nie dałem sobie tego odebrać, ale to była trudna misja.
Las Vegas spotka się ze Starym Testamentem. Tak pan zapowiedział swoje przedstawienie.
Będzie to rodzaj bardzo gęstej emocjonalnie i formalnie opowieści o wspólnocie. Na wszystkich możliwych poziomach. Od dwojga ludzi, przez rodzinę, małą grupę społeczną, aż do poziomu uniesionego, może narodu? To będzie też o nas. O Polakach. O tym wszystkim, co ostatnio przeszliśmy. A także o psach, bestiach, drzewach, wiedźmach i uśmiechniętym kamieniu, który jest jedynym przyjacielem pewnego chłopca.
Wszyscy teraz potrzebujemy psychoterapii?
Tak. I to przedstawienie jest dla mnie wielką terapią. Nie tylko w tym sensie, o którym rozmawialiśmy. Mam głęboką nadzieję, że jednocześnie będzie to rodzaj intrygującej, sugestywnej podróży dla widzów. Podróży w stronę jasności.
Dziękuję za rozmowę.
Mariusz Grzegorzek – reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta, scenograf, grafik, realizator telewizyjny, twórca teledysków, wykładowca. W latach 2012 - 2020 Rektor Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi. W 1993 roku zadebiutował pełnometrażowym filmem fabularnym Rozmowa z człowiekiem z szafy, uhonorowanym w konkursie głównym Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji wyróżnieniem dla najlepszego debiutu, a także m.in. Nagrodą Specjalną Jury na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, nagrodą im. Andrzeja Munka oraz Grand Prix w Aleksandrii. W 1999 r. zrealizował Królową aniołów, a w 2009 r. szeroko dyskutowany Jestem twój. W 2014 zainicjował realizację filmowych dyplomów wydziału aktorskiego i wyreżyserował pierwszy z nich Śpiewający obrusik, nagrodzony na festiwalu w Gdyni Złotym pazurem - główną nagrodą konkursu Inne spojrzenie.
Od wielu lat skupia się na pracy w teatrze. W Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi wyreżyserował kilkanaście spektakli. W roku 2007 za przedstawienia Blask życia zdobył Laur Konrada na festiwalu sztuki reżyserskiej "INTERPRETACJE". Reżyserował spektakle w Teatrze Powszechnym i Teatrze Studio w Warszawie, Narodowym Teatrze Starym w Krakowie oraz spektakle dyplomowe Wydziału Aktorskiego Szkoły Filmowej w Łodzi. Realizował przedstawienia teatru telewizji, m.in. Rutherford i syn, Zdaniem Amy, Zmierzch długiego dnia czy Z prochu powstałeś.
Wraz z psychoterapeutą Wojciechem Eichelbergerem tworzył dla telewizji cykle Okna oraz Nocny stróż skupiające się na problemach duchowych człowieka. Jest autorem filmów muzycznych poświęconych wybitnym postaciom współczesnej muzyki: Arvo Part, Meredith Monk, Giya Kancheli czy Paweł Szymański, a także teledysków dla zespołu Maanam.
Jego pasja to grafika komputerowa i projektowanie. Jest autorem plakatów, opraw graficznych, koncertów w kraju i za granicą, m.in. realizacji koncertów Różne oblicza Chopina w Chinach.
Większość przedsięwzięć artystycznych i dzieł audiowizualnych, których jest pomysłodawcą i autorem, zostało wyprodukowanych przez jego, prowadzoną wraz z żoną Barbarą firmę założoną w 1989 roku Krakatau spółkę z o.o.
Zdjęcia z próby: Joanna Gorycka
Ostatnia, ósma premiera tego roku za nami! Wspólny pokój Konrada Hetela w reżyserii Radka Stępnia już na naszej scenie, pełen emocji, pytań i pięknych interpretacji.
Przez kilka miesięcy eksplorowaliśmy temat ogrodu na różnych polach - dźwięku, ruchu, wyobraźni, a nawet sztucznej inteligencji. Teraz nasz taras się zazielenił, a my chcemy dalej tworzyć "Ogród teatralny", jako faktyczną i wyobrażoną przestrzeń do zielonych działań Teatru Wybrzeże.
Uprzejmie informujemy, że w dniach 24-25.12 kasy biletowe będą nieczynne. 26 grudnia kasa w Gdańsku będzie otwarta na dwie godziny przed rozpoczęciem spektaklu. Kasa w Sopocie będzie zamknięta.