„Pewnie ten spektakl nigdy by nie powstał, gdyby sztuka nie została wepchnięta do muzealnej gabloty. Zgoda, dzieła Van Gogha i Renoira można oglądać w muzeum i nie ma w tym nic gorszącego. Ale trudno pogodzić się z faktem, że malarstwo traktujemy jak kolorowe dewocjonalia. Podróbkami mistrzów dekorujemy sobie ściany, a zabytki architektoniczne ważne są dlatego, aby pochwalić się znajomym udanym zdjęciem przy Sfinksie lub Koloseum.
Sztuka została zepchnięta do defensywy albo - używając śmiałej metafory ze spektaklu CHARLIE BOKSEREM - po prostu leży na deskach. Reżyser Piotr Cieplak nie ma ambicji zmieniania świata. Sygnalizuje tylko, że coś jest nie tak.
Próba podjęcia dialogu z widzem rozgrywa się na kilku poziomach, bo przedstawienie Teatru Wybrzeże umożliwia dyskusję wielowymiarową. Nieprzypadkowo policzek widzowi spragnionemu rozrywki zostaje wymierzony na Scenie Kameralnej w Sopocie, która dorobiła się opinii miejsca przeznaczonego dla lżejszego repertuaru. Reżyser idzie tym tropem. Wyjmuje ze ŚWIATEŁ WIELKIEGO MIASTA Charliego Chaplina walkę Charliego z Rzeźnikiem z Bostonu i przenosi ją na scenę w najdrobniejszych detalach. Brawurowy, slapstickowy pojedynek to kopia sceny z filmu. Widzimy zagubionego, uroczo nieśmiałego Charliego (tancerz Leszek Bzdyl), jego nabuzowanego rywala i pijanego sędziego (aktorzy Teatru Wybrzeże - Piotr Łukawski i Marek Tynda) oraz sekundantów obu walczących. Rozpoczyna się prawdziwy teatr gestów. Każdy cios, każdy unik, każdy krok, nawet każdy knockdown jest przeniesiony z filmu. Ten minispektakl, perfekcyjnie wykonany teatr w teatrze, Cieplak traktuje jako wprowadzenie do rozmowy i nakreślenie tematu, który dopiero teraz będzie opracowywany. Widz oczywiście nie ma o tym pojęcia. Spodziewa się kontynuacji, równie widowiskowego dalszego ciągu.
Ale nic takiego się nie wydarzy. Spektakl Cieplaka nie jest bowiem ukłonem w stronę Charliego Chaplina, ani tym bardziej wobec widzów. Charlie pojawia się wprawdzie, zawsze z charakterystycznym wąsikiem i melonikiem, poruszając się swoim „kaczym" chodem, ale okazuje się ledwie jednym z emblematów sztuki. Bardziej niż zaprezentowanie spektaklu, który będzie się wszystkim podobał, reżysera zajmuje właśnie sztuka i to sztuka jako abstrakt, poza podziałami. Dlatego w dalszą część spektaklu wprowadza widzów performer Maciej Adamczyk, siedzący dotąd pośród publiczności. Jego zadanie jest, wydawałoby się, proste. Ma zburzyć iluzję zbudowaną wcześniej przez aktorów. Ale Adamczyk, opowiadając o „rozpadaniu się" aktora i obnażając teatralne sztuczki, jakimi skonstruowano dynamiczną scenę walki, musi zaoferować widzowi, zaskoczonemu i zdezorientowanemu nagłą zmianą konwencji, zupełnie nową grę - metateatralną. Performer wplata własny występ w porządek spektaklu. Od tego momentu przedstawienie podzielone zostaje na wyraźnie określone części, rozdzielające działania aktorów przez ironiczny komentarz, formułowany przez performera.
Prawdziwą konsternację wywołuje trzecia zmiana konwencji. W miejscu klasycznego ringu bokserskiego, wokół którego z każdej strony umieszczono publiczność, pojawiają się liny muzealne, a aktorzy wracają na scenę w mundurkach muzealnych kustoszy i snują opowieść o historii sztuki, począwszy od starożytnego Egiptu. Ich działaniom towarzyszą wielkoformatowe projekcje dzieł sztuki - od fresków egipskich z grobowców faraonów, przez zabytki architektury starożytnej Grecji i Rzymu, po historię malarstwa aż do czasów współczesnych. Na tym jednak nie koniec. Reżyser wprowadza dysonans w działaniu aktorów. Jedna z aktorek zamiast uniformu ma w rękach siatki z Tesco i kilku znanych firm odzieżowych. Gra turystkę, która zaplątała się do muzeum pomiędzy zakupami a pójściem na lody. Kontrast nabiera jeszcze ostrzejszych konturów poprzez jej prosty, bezrefleksyjny odbiór ilustrowanego kolejnymi projekcjami wykładu.
Reżyser zdaje sobie sprawę z konsternacji, jaką wywołuje nieustanna żonglerka konwencjami. Pozwala sobie na kpinę z widza, czyniąc performera „uświadomionym przedstawicielem publiczności", objaśniającym wszelkie niejasności sztuki i wplatającym w treść wykładu niewybredne komentarze. Łamie granice między teatrem dramatycznym, teatrem tańca, sztuką performatywną a działaniami kompletnie z teatrem niekojarzonymi. Wprowadza zimną i przeintelektualizowaną przestrzeń muzeum. Opowieść o sztuce nosi wyraźne znamiona performing lecture. Reżyser rozbija również percepcję publiczności. Widz musi dzielić uwagę pomiędzy żywy plan z przestrzenią muzealną i seans multimedialny. Wynik tej konfrontacji nie zaskakuje - większość widzów wcześniej czy później wybiera obraz.
Na spektakl Teatru Wybrzeże można spojrzeć jeszcze inaczej. CHARLIE BOKSEREM wziął się z dyskomfortu. Taki z pewnością czują aktorzy Teatru Wybrzeże, rezygnujący z eksponowanych ról, do jakich są przyzwyczajeni, na rzecz eksperymentalnej formuły i konstrukcji spektaklu. Aktorzy zostają upodrzędnieni względem sytuacji, w jakiej się znajdują, działają najczęściej w grupie, równocześnie. Z kolei performer od pierwszego pojawienia na scenie musi mierzyć się z oczekiwaniami zupełnie innego widowiska, niż to, które ma do zaproponowania. Dyskomfort widzów wzmaga zagubienie w natłoku konwencji i rzadkiej, nieznanej dotąd formy. Wreszcie, decyzja o stworzeniu przedstawienia jako wielowymiarowego sprzeciwu wobec komercjalizacji i populizmowi w sztuce, ma swój rewers w postaci mniejszego zainteresowania publiczności i niższej frekwencji na widowni. Spektakl został z góry skazany na pewną niszę.
Ale na tym reżyser nie poprzestaje. W treść wykładu włącza przykład ilustrujący artystyczne zniewolenie. Obraz ŚW. MATEUSZ I ANIOŁ Caravaggia, dokładnie opisywany podczas spektaklu, zdaje się być przykładem artystycznych dążeń całego zespołu. CHARLIE BOKSEREM jest jak pierwotna wersja obrazu Caravaggia, pozbawiona retuszu i przeróbek pod gusta współczesnych włoskiemu malarzowi, jakich zmuszony był dokonać twórca obrazu na polecenie zleceniodawcy. Nonkonformistyczny manifest teatralny jest jednak znacznie łagodniejszy w formie od pamiętnego, anarchizującego ALBOŚMY TO JACY, TACY Cieplaka z Teatru Powszechnego w Warszawie. Tamten bunt, oprócz walki z wizerunkiem WESELA Wyspiańskiego jako bezpiecznej klasyki, był punkowym w wymowie wyrazem solidarności z ekologami walczącymi o ocalenie doliny Rospudy. Tym razem Cieplak świadomie pozbawia spektakl wojowniczego emploi. Sopocki spektakl Teatru Wybrzeże jest dojrzałą niezgodą na rzeczywistość, której nie da się zmienić. Można jednak zamanifestować swój sprzeciw, z czego Piotr Cieplak skwapliwie korzysta.
Poprzeczka wobec widzów zawieszona jest bardzo wysoko również z innego powodu. Tempo spektaklu, poza otwierającą go bokserską scenę z filmu Chaplina z 1931 roku, dostosowane jest do beznamiętnego wykładu, podzielonego na kwestie wszystkich aktorów, z wyjątkiem performera i Charliego. Ci są na bakier ze światem spektaklu - ten pierwszy świadomie go kontestuje, drugi pozostaje filmową ikoną, odklejoną od materii przedstawienia. Charlie poza pierwszą sceną, pojawia się jeszcze dwukrotnie. Najpierw błąka się po scenie, nie odnajdując się w sytuacji wykładu akademickiego, a zaaranżowana powtórka pojedynku z Rzeźnikiem z Bostonu na finał przedstawienia, odarta jest ze wsparcia maszynerii sceny, uroku i dynamiki początkowego starcia. Chociaż przebiega podobnie, staje się karykaturą pierwszej sceny. Nie budzi zachwytu, nie wciąga do świata iluzji. Przeciwnie. Podkreśla jego iluzyjność, niemal ją stygmatyzując.
W swoim teatralnym eseju Cieplak nie popada w ton moralizatorski. Instalacyjność przedstawienia, choreografia działań zbiorowych, czy zróżnicowane, symultaniczne działania aktorskie przyczyniają się do wywołania ogólnego efektu - zwrócenia uwagi na marginalizowaną rolę sztuki w naszej kulturze, emblematyzowanie jej i wchłanianie przez kulturę masową. Reżyser konfrontuje widza z jego oczekiwaniami, świadomie ich nie spełniając. To też smutna, aczkolwiek wyjątkowo trafna diagnoza dzisiejszych czasów. Tak jak twórcy spektaklu, tak i widzowie wyjdą z tego przedstawienia z poczuciem pewnego niezaspokojenia. Ostatnie słowo niespodziewanie należy do milczącego dotąd Charliego. „Przestań mówić" powie, przerywając kolejny monolog performera. Wykład dobiegł końca. Czas wyciągnąć wnioski."
Łukasz Rudziński, Rita Baum
O „Potopie” opowiada Michał Siegoczyński, autor scenariusza i reżyser spektaklu. Prapremiera spektaklu 29 marca na Dużej Scenie.
Teatr jest jak ogród. To przestrzeń nieustających zmian, w której każdy element jest częścią większego organizmu. Spektakle rosną od pomysłu do premiery, a następnie rozkwitają w kontakcie z publicznością. To miejsce, gdzie pielęgnuje się idee, dba o emocje i pozwala rozwijać wyobraźnię.
Witamy w naszym zespole aktorskim Marka Puchowskiego, którego zobaczycie już niedługo w zastępstwie w „Romeo i Julia is not dead” oraz nadchodzących premierach - „Potop” i „Memling, czyli historia końca świata”.